Jestesmy na miejscu. Wyladowalismy w Mumbaiu. Oczywiscie chwile to trwalo zanim wydostalismy sie na zewnatrz, ale jestesmy. Na nasze szczescie czeka na nas chlopak z tabliczka OM GURUDEV. To mial byc znak rozpoznawczy. Z nim jedziemy do jakiegos domu zeby sie umyc, wypic cos cieplego i w dalsza droge. Jak sie okazuje nie tak szybko... Po drodze odwiedzamy jeszcze jeden dom. Tam rowniez herbatka i herbatnik. Nikt nie patrzy na zegarek. Jakby czas wogole nie istnial. W koncu ruszamy. Po drodze zatrzymujemy sie jednak to po mandarynki, to po paki kwiatow, ktore hindusi bardzo lubia wachac. Czas leci a my nadal w Bombaju. W koncu jestesmy poza miastem. Droga to poprostu wolna amerykanka, chociaz nie widac wogole zadnych kolizji. Sprawny klakson to podstawa! Po kilku godzinach przystanek na kibelek i kierowca chyba zglodnial. W czasie postoju krowy podchodza do nas zeby dostac cos do jedzenia. Niestety nie dysponujemy odpowiednim prowiantem...
Poznym popoludniem docieramy w koncu na miejsce.